Recenzja
Asteroid City, Wes Anderson, film [recenzja]
Krzysztof Zimiński recenzuje Asteroid CityAmerykański reżyser przenosi nas do USA z połowy lat 50. XX wieku, wprowadzając za kulisy powstającej właśnie sztuki teatralnej w trzech aktach. Bezpośrednio z czarno-białych, dość telewizyjnych ujęć z narratorem, film płynnie przechodzi w kolorową wizualizację tej sztuki. Ojciec z dziećmi trafia do małego miasteczka pośrodku pustyni, gdzie trwają przygotowania do spotkania skierowanego do młodych wynalazców i fascynatów astronomii. Centralnym punktem miejsca, ale i wydarzenia, jest krater, w środku którego znajduje się asteroida, która w zamierzchłych czasach spadła na Ziemię. W trakcie uroczystości dochodzi jednak - jak to u Andersona - do wydarzeń nieprzewidywalnych, które wpłyną na wszystkich zgromadzonych, a obyczajowy wydźwięk przechodzi w konwencję retroSF.
"Asteroid City" to film, który jest ucztą dla oczu. To oryginalne widowisko, choć jednocześnie mam wrażenie, że ta estetyczna orgia przerasta samą fabułę. W miasteczku obserwujemy bowiem licznych bohaterów, małe dramaty, zawiązujące się przyjaźnie i romanse. To wiele równoległych wątków, które zostają związane w całość jako wątki wspomnianej sztuki, gdy Anderson płynnie, szkatułkowo przechodzi pomiędzy poziomami opowieści - kolorową wizualizacją przedstawienia i jego kulisami, momentami mieszając je ze sobą, wyrywając aktorów z ról czy podwójnie łamiąc czwartą ścianę. Co chce nam powiedzieć Anderson? Nie jestem pewien, choć mam podejrzenia, być może pozwoli mi je zweryfikować kolejny seans, który na pewno zaliczę.
W pamięci jednak - bardziej niż losy bohaterów - bardziej zapadła mi na razie estetyka. Kolejne kadry przedstawiające miasteczko wyglądają niczym pocztówki z innej, zamierzchłej epoki, co podkreśla wysmakowana kompozycja i specyficzna paleta barw. Kamera unika tu dynamicznego ruchu, a jeśli już się przemieszcza, to zwykle w sposób synchroniczny z bohaterami, albo po to, by pokazać szerszą panoramę, albo zmienić perspektywę, dalej przedstawiając te same postaci, ale w innej kompozycji. I praktycznie każdy kolejny kadr wygląda ślicznie, budząc skojarzenia nie tylko z pocztówkami z początkowych dekad zimnej wojny, co z malarstwem, choćby z dziełami Edwarda Hoppera, tu w wersji prześwietlonej, skąpanej w słońcu.
Można temu filmowi nieco zarzucić, na przykład chaotyczność, choć momentami wydaje się ona być bardziej niż zamierzona, zwłaszcza gdy bohaterowie zadają pytania o sens ich działań czy dialogów. Paradoksalnie - na pewnym poziomie dodaje to filmowi uroku, bo patrząc szerzej - to po prostu film o kinie czy też o narracji. O szeroko pojętej twórczości, która może po drodze gubić wyższy sens, co wydaje się wybrzmiewać dość autoironicznie w kontekście właśnie tej produkcji. Czy takie właśnie były intencje Andersona? Nie pokuszę się o odpowiedź, bo to film dość otwarty na interpretacje, na pewno jest to jednak widowisko intrygujące i plastycznie wysmakowane, zachęcające do powrotu do Asteroid City.
Opublikowano:
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-